Muza na bloga

poniedziałek, 5 listopada 2012

Historia pewnej miłości


 Zdarzyło się to pewnego zimowego wieczora. Był to czas, gdy noce wydawały się wieczne i były tak mroźne, jak nigdy wcześniej, ani nigdy później, a dnie zdawały się mrugnięciem powieki – krótkie, bezsłoneczne, z wieczną zawieją śnieżną. Świadkowie tej historii twierdzili później, że to rozpacz rozlała się nad światem tworząc wieczny mrok, który miał ukoić rozsypane w pył serca... Zegar wskazywał godzinę szóstą po południu. Ciemności za oknem nie były w stanie rozproszyć nawet światła latarń – trwała zamieć. Pacjenci Oddziału Zamkniętego Szpitala Psychiatrycznego pod wezwaniem Św. Antoniego nie zwracali na to najmniejszej uwagi. Byli pochłonięci przypatrywaniem się „Nowemu”. Sanitariusze przynieśli go całkiem niedawno, ale po oddziale już krążyły plotki.
- Podobno on jest wampirem! – zachichotał jeden z mężczyzn zgromadzonych przy łóżku „Nowego”
 - Ja też tak słyszałem, pielęgniarki o tym mówiły. Myślicie, że wariat?
- Jak my wszyscy... – szepnęła wychudzona kobieta o podkrążonych oczach
- Patrzcie, ma bladą, błyszczącą skórę i pewnie ogromne zęby!
 - Głąbie, ale przecież oddycha, a wampiry nie oddychają, bo nie żyją. Wariat i tyle. To już lepszy jest ten chłopiec z sali obok, który mówi, że jest Don Juanem, przynajmniej ja mu wierzę...
- Cii! Pielęgniarki idą! – pięć osób stojących nad łóżkiem młodego mężczyzny pogrążonego w głębokim śnie rozpierzchło się po sali udając, że są zajęci czymś zupełnie innym.
Do sali weszły dwie pielęgniarki, obejrzały nowego pacjenta, chwilę rozmawiały cichym głosem i wyszły. Zgromadzenie zebrało się nad śpiącym raz jeszcze. Nagle z piersi wszystkich pięciu osób wyrwały się pełne zdziwienia westchnięcia – „Nowy” jak gdyby nigdy nic otworzył oczy i usiadł na łóżku. Jego nieco obłędny, pełny bólu wzrok lustrował stojących tuż przy nim pacjentów. Miał piękne, czysto-błękitne źrenice. Czarne, proste włosy opadały mu na ramiona, były w lekkim nieładzie, a biała skóra błyszczała w świetle jarzeniówek. Ciszę przerwał jego lekko zachrypnięty, ale melodyjny głos:
- A więc to z wami przyszło mi spędzić moją ostatnią noc w tym świecie... Dobrze więc, niech i tak będzie...
- Mówiłem, że wariat!
- Nie wydawaj pospiesznych sądów, mój przyjacielu. Spotkało mnie w życiu wiele krzywd tylko dlatego, że ktoś zbyt pospiesznie wydał o mnie swój sąd... Pozwólcie, moi państwo, że się wam przedstawię – piękny młodzieniec wstał z łóżka, spojrzał nieco krytycznie na szpitalne ubranie, jakie kazano mu założyć i skłonił się zebranym wokół niego ludziom –Nazywam się Gabriell William Hurt, Syn-W-Ciemności Anthony’ego Crivello, jestem wampirem ósmego pokolenia z klanu Torreador. Chciałbym was prosić, abyście dzisiejszą noc ofiarowali mej historii, gdyż o świcie zakończy się już moja egzystencja w tym nie-życiu. Chciałbym, aby choć w waszych sercach przetrwała opowieść o mojej tragedii...
Po szpitalnej sali przeleciały pomruki niedowierzania, zaskoczenia lub irytacji. W końcu pięcioro pacjentów Szpitala Psychicznego pod wezwaniem Św. Antoniego usadowiło się jak najbliżej Gabriella, gotowi usłyszeć co też ich współlokator ma im do powiedzenia...
* Moja historia zaczyna się w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Byłem wtedy chłopcem zaledwie dwunastoletnim. Moi rodzice nigdy nie okazywali mi znaczniejszego zainteresowania, byłem więc dzieckiem samotnym, „trudnym”. Moje życie jako samotnika i outsidera miało się zmienić wkrótce po przeprowadzce, do której zmusili mnie rodzice, a której byłem przeciwny. Małe miasteczko, w którym zamieszkaliśmy, wzbudzało we mnie nienawiść na samą myśl o nim. Jeszcze bardziej nieszczęśliwy, jeszcze bardziej samotny, jeszcze bardziej „trudny”... Do czasu, kiedy z wizytą nie zawitali do nas sąsiedzi z naprzeciwka wraz ze swoją córką, moją rówieśnicą. Cóż dwunastoletni chłopiec może wiedzieć o miłości? Cóż może wiedzieć o uczuciu od pierwszego wejrzenia, tak silnym, tak głębokim, że miało przetrwać mimo wszelkich przeciwności losu aż do końca? Ów dwunastoletni chłopiec, którym byłem, nie wiedział o tym zupełnie nic. Mimo wszystko rudowłosa, piegowata, zawsze uśmiechnięta dziewczynka urzekła czymś moje młode serce i postanowiłem nie odtrącać jej, jak każdą inną istotę w moim życiu. Szybko okazało się, że jesteśmy do siebie tak bardzo podobni, choć przecież diametralnie różni. Ona – zawsze pogodna, zawsze życzliwa, chętna do niesienia pomocy każdemu człowiekowi, zawsze otoczona wieloma osobami, którym skradła serca tak jak mnie; ja – zawsze ponury, zawsze samotny, zawsze cyniczny mimo zaledwie dwunastu lat, młody starzec zmęczony życiem i ludźmi. A nasze dusze? Nasze dusze biły jednakowym rytmem, były jedną duszą umieszczoną w dwóch różnych ciałach. W ten sposób oddałem Sol Angelice moje serce. Na zawsze. Nasza przyjaźń, prawdziwa nierozerwalna przyjaźń, zmieniła się z biegiem lat w uczucie nieco głębsze, okraszone nastoletnim pożądaniem. To właśnie pierwszy raz moje usta dotknęły ust Sol, to jej jako pierwszej i jedynej pragnąłem ofiarować wszystko co miałem. Byliśmy młodzi, szczęśliwi, zakochani i wciąż tacy beztroscy. Mijały piękne wiosny, upalne lata, deszczowe jesienie i śnieżne zimy, a ja i Sol Angelica wciąż byliśmy nierozłączni, wciąż bardziej bliscy sobie. Zmieniła moje życie tak bardzo, jak się tylko dało. Aż do pewnej przeklętej wiosny w siedemnastym roku naszego życia...
* Opowiadanie Gabriella zostało przerwane przez nadejście pielęgniarki rozdającej nocne dawki leków.
- Widzę, że nasz nowy pacjent już się obudził, to dobrze – powiedziała – dzisiejszą noc spędzi pan tutaj, jutro natomiast zajmie się panem lekarz, który zostanie panu przydzielony. Zostanie pan też przeniesiony na inną salę. Proszę przyjąć te leki. Podała mu plastikowy kubek z wodą i trochę mniejszy z trzema tabletkami. Gabriell wykrzywił usta w uśmiechu i podziękował za lekarstwa. Po wyjściu pielęgniarki pięcioro towarzyszy Gabriella wlepiło w niego rozpalony ciekawością wzrok. Czekali na dalszą część historii. Wampir nie pozwolił im długo niecierpliwić się...
 * Mieliśmy wtedy po siedemnaście lat i serca zalane wspólnymi marzeniami o przyszłości. Jakże szybko przyszło nam przekonać się, że nic nie trwa wiecznie, a każde szczęście prędzej czy później przemienia się w rozpacz. Większość czasu spędzaliśmy z Sol Angelicą razem, jednak bywały takie momenty, że musieliśmy się rozdzielić. Tak jak w tamto popołudnie, gdy Sol wracała sama ze szkoły. Nie było mnie przy niej i myśl o tym do dzisiaj rozpala w moim sercu gorący płomień nienawiści do samego siebie. Sol nigdy nie dotarła do domu. Wieść o jej zniknięciu bardzo szybko przeleciała przez miasteczko, szukali jej wszyscy. Przez kilka dni chodziłem oszalały z przerażenia i strachu o nią. Wreszcie powstały plotki, że uciekła z domu, inni twierdzili, że widzieli, jak ktoś wciągał ją do samochodu i odjeżdżał, jeszcze inni opowiadali bardziej niestworzone historie. Po jakimś czasie policja znalazła w okolicznych lasach strzępki jej ubrania i jej krew. Nigdy jednak nie odnaleziono jej ciała. Po kilku miesiącach wyprawiono jej pogrzeb. Jej rodzina poddała się, miasteczko wróciło do dawnego życia. Tylko ja wciąż wierzyłem, wciąż szukałem, wciąż czekałem na jej powrót. Oszalały z nieszczęścia nie mogłem poradzić sobie z własnym życiem, nie mogłem poradzić sobie z myślą o jej śmierci. Uciekałem z domu próbując w jakiś dziwny sposób odnaleźć ją w wielkich miastach i małych miasteczkach, trzymałem się różnych szalonych śladów, ale żaden z nich nie zaprowadził mnie do niej. Z rozpaczy próbowałem dwa razy odebrać sobie życie. Spędziłem wiele miesięcy w zakładach i szpitalach psychiatrycznych. Rodzina odwróciła się ode mnie, a ja starając się w jakikolwiek sposób uciec myślami od Sol popadłem w narkomanię. Moje życie stało się jednym wielkim bagnem. Z tamtego okresu życia nie pamiętam prawie nic, może oprócz wielkiego głodu palącego moje trzewia i twarzy Sol, która nigdy nie chciała zejść spod moich powiek. Nie wiem również w jaki sposób poznałem Anthony’ego. Czy to ja znalazłem jego, czy też raczej on mnie? Co go zainteresowało w takim wraku człowieka, jakim byłem? Nigdy się tego nie dowiedziałem. Anthony zabrał mnie do siebie, do wielkiej willi, w której mieszkał. Przez kilka miesięcy stosował na mnie różne praktyki, które pozwoliły mi uwolnić się od mojego uzależnienia. Zamiast pragnienia narkotyków, czułem teraz dużo większe pragnienie. Pragnienie napoju, którym poił mnie mój wybawca. Pragnienie krwi... Zadajecie sobie na pewno pytanie czy nie było dla mnie dziwne, że nieznajomy człowiek uwięził mnie w swoim domu i poił krwią? Mnie na niczym nie zależało, równie dobrze mógłby mnie wtedy zabić i tak nie sprawiało mi to różnicy. Ale napój, jego krew, wpompowała we mnie nową ochotę do życia, a raczej potrzebę picia tego specyfiku i odkrywania w sobie coraz to nowszych zdolności – bo po każdym łyku stawałem się coraz silniejszy, zwinniejszy, moje zmysły odkrywały nowe rzeczy w otoczeniu. Anthony codziennie poświęcał mi długie godziny na rozmowę. Nasze tematy zakrawały o wszystkie aspekty wiedzy i życia. Wiele się od niego dowiedziałem, poszerzyłem wielokrotnie moją wiedzę i wykształcenie. Nie byłem jego więźniem, choć czasem tak się czułem. Do dyspozycji oddał mi swoją bibliotekę i kilka pokoi, w żadnym jednak z tych pomieszczeń nie znajdowało się ani jedno okno. Przestało mieć dla mnie znaczenie, czy jest noc, czy dzień. Żyłem bez wyraźnego celu i przyczyny, w nieokreślonym czasie i miejscu. Aż przyszedł moment, w którym Anthony uznał, że jestem gotowy...
* Na korytarzu było słychać krzyki jakiegoś pacjenta. Gabriell powiódł wzrokiem po twarzach swoich słuchaczy. Na policzkach bardzo wychudzonej kobiety odnalazł ślady łez, w oczach pozostałych czaiło się współczucie i żal. Do sali weszła pielęgniarka z pielęgniarzem. Oznajmili, że nastał czas na gaszenie świateł i ciszy nocnej. Odprowadzili wszystkich do ich łóżek i zabronili opuszczania ich. Gabriell wykonał ich polecenie, wsunął się cicho pod kołdrę i leżał nieruchomo dopóki nie wyszli gasząc za sobą światło i zamykając drzwi. Wówczas podniósł się i zobaczył, że wszyscy z napięciem wpatrują się w niego i czekają. Nie było słychać najmniejszego szmeru, najmniejszego oddechu. Gabriell zniżył głos do szeptu i podjął opowieść...
* Było to dokładnie w dniu moich dwudziestych trzecich urodzin. Przyszedł złożyć mi propozycję, która miała zaważyć na dalszym moim życiu. Miał to być jeden z najwspanialszych prezentów, jaki kiedykolwiek mógłbym otrzymać. Wyjawił mi swój sekret, rysował przede mną wizję wspaniałego życia, które czeka na mnie, jest w zasięgu ręki. Opowiadał tak barwnie o urokach nie-życia, że uwierzyłem mu. Mogła to być moja szansa na zapomnienie tamtych oczu, tamtych rudych włosów i tego magicznego głosu, który ciągle mnie przyzywał do siebie... Mogłem zapomnieć o Sol i zacząć wszystko raz jeszcze. Lub żyć z otwartą raną w sercu przez następne tysiąclecia... Postanowiłem jednak zaryzykować. Jak się zapewne domyślacie Anthony był wampirem. Wybrał mnie na swojego syna i dziedzica wszystkich zdolności, jakich nauczył się przez setki lat swojego istnienia. A ja zgodziłem się na to. Moja przemiana w wampira była przeżyciem, którego nigdy nie da się zapomnieć. Anthony wpił swoje zęby w moją tętnicę, a ja poczułem, jak wraz z każdą kroplą krwi uchodzi ze mnie życie. Byłem bliski oszołomienia i utraty zmysłów. Choć wiedziałem ,ze umieram nie chciałem przerwać tego doznania. Kiedy wypił ze mnie prawie całą krew, zapytał raz jeszcze, czy chcę dostąpić zaszczytu przemiany w wampira. Leżąc w jego ramionach pragnąłem życia jak chyba nikt na świecie. Mgnienie chwili dzieliło mnie od śmierci. Wyszeptałem tylko ochrypłe „tak”. Wtedy podwinął swój lewy rękaw i zębami rozszarpał swój nadgarstek. Przystawiając go do moich ust rzekł – Niech się stanie! – i pozwolił mi pić. Przywarłem do niego łapczywie i w tym momencie przez mój umysł przemknęły miliony scen, tysiące myśli, setki uczuć. Nie należały one do mnie. To były jego myśli, jego uczucia, jego życie napełniające moje martwe ciało. Przeżyłem ekstazę nieporównywalną z żadnym ludzkim uczuciem. Nigdy potem, pijąc krew człowieka, nie czułem się tak cudownie, jak w tej jednej chwili. Dla mnie mogła trwać całą wieczność, jednak Anthony odjął swój nadgarstek od moich ust, a ja straciłem przytomność. Tak zaczęło się moje nie-życie jako wampira. Już przeszło trzydzieści lat trwam w tym stanie wciąż wyglądając jak dwudziestolatek. Anthony nauczył mnie wszystkiego, stał się nie tylko mym Ojcem-W-Ciemności, ale i prawdziwym ojcem, którego zawsze mi brakowało. Żyłem od zmierzchu do świtu, zaangażowałem się w życie społeczne wampirów, z czasem zyskałem sobie szacunek innych i przyjaźń Księcia, który dla wampirów jest wyrocznią i świętością. Jednak los zakpił ze mnie raz jeszcze... Często pomagałem Księciu i wykonywałem dla niego liczne zadania. To, kolejne a zarazem ostatnie, miało być po prostu jeszcze jedną, zwyczajną pracą dla klanu i Księcia. Gdzieś w mieście pojawił się nielegalny wampir – Dziecię-W-Ciemności przeistoczone bez wiedzy i zgody Księcia. Miałem je odnaleźć i zlikwidować oraz dowiedzieć się kto jest jego Ojcem-W-Ciemności. Do pomocy przydzielono mi „Młodego” – syna Księcia, niezwykle rozwydrzonego i rozpieszczonego, nieopierzonego wampira. I to był początek mojego końca. Znalezienie „nielegala” nie było trudne. Nie zacierał po sobie śladów, był nieostrożny i działał chaotycznie. Trafienie na jego trop zajęło mi niecałe dwie noce. Trzeciej nocy doszło między nami do konfrontacji. Odkryliśmy go w ciemnym zaułku podczas polowania, posilał się akurat jakimś człowiekiem. Był raczej niski i drobny, jego ciało okrywał wystrzępiony czarny płaszcz, a twarz skryta była w cieniu kaptura. Marcus – czyli „Młody” nie słuchając moich ostrzeżeń ruszył na niego, nie mając więc innego wyjścia podążyłem za nim, nie mogłem dopuścić, aby coś mu się stało. „Nielegal” był zwinny i poruszał się szybko, toteż unikał ciosów bez większej trudności, sam jednak nie atakował, próbował przedrzeć się przez nas i uciec. Stałem w pogotowiu gotowy zaatakować bądź ruszyć w pościg. Synek Księcia starał się za wszelką cenę pochwycić swoimi szponami ofiarę lecz nie udawało mu się, przez co wpadał w coraz większą złość. Wreszcie zahaczył jedną ręką o ciało nielegalnego wampira zadając mu ranę i zrywając mu z głowy kaptur. Wampir krzyknął przeraźliwie. Moim oczom ukazała się burza rudych loków, piegi na policzkach, te same oczy, usta... Niewiele myśląc rzuciłem się na Marcusa i przygniotłem go do ziemi nim zadał jej kolejny cios. Korzystając z okazji Sol Angelica przemknęła zwinnie między nami i uciekła w plątaninę uliczek. Musiałem się gęsto tłumaczyć dlaczego powstrzymałem mojego towarzysza od zabicia „nielegala” przez co zyskałem jedynie czujny, nieufny wzrok śledzący moje ruchy z uwagą. Marcus nigdy mi nie ufał i nie darzył szczególną sympatią przez zaufanie, jakim obdarzał mnie Książe. A ja nadal nie mogłem się otrząsnąć z tego co widziałem. To nie mogła być moja wyobraźnia – widziałem ją dokładnie, każdy milimetr jej twarzy zachowałem w pamięci, a tamta wampirzyca wyglądała dokładnie jak siedemnastoletnia Sol. Następnej nocy nie tracąc czasu na polowanie i posilanie się, wykorzystałem ten czas rozłąki z moim towarzyszem na odszukanie mojej ukochanej, z którą los rozdzielił mnie przeszło czterdzieści lat temu. Nie było to trudne, wampirzyca słabo znała miasto, nie wiedziała jak się po nim poruszać. Kiedy stanąłem naprzeciwko niej moje martwe serce odżyło na nowo uczuciami sprzed dziesięcioleci. Nie poznała we mnie dawnego Gabriella, lecz oprawce z wczorajszej nocy. Szaleństwo wyzierało z jej oczu, głód i żądza krwi kierowały jej ciałem. Minęło sporo czasu nim jej zagubione myśli odnalazły w pamięci mój obraz. Krwawe łzy spłynęły po moich policzkach, kiedy przytuliłem ją, osłupiałą, głodną i zagubioną. Zdobyłem dla niej krew, nakarmiłem i kazałem uciekać z miasta. Obiecałem odszukać ją w najbliższym czasie w lasach. Nasze spotkanie po latach musiało nieubłaganie się skończyć. Po kolejnych kilku dniach poszukiwania „nielegala” w mieście zakomunikowałem Księciu, że albo uciekł, albo został przez kogoś zabity. Cały czas czujne oczy Marcusa przypatrywały się każdemu mojemu działaniu. Książę przyjął moją wiadomość z żalem, ale zaakceptował ją i poniechał dalszych działań w tej sprawie. Odczekałem jeszcze kilka dni i wyruszyłem do pobliskich lasów, aby odszukać moją Sol. Postanowiłem, że już nigdy jej nie opuszczę i będę jej bronił przed Księciem i innymi wampirami. Nasze kolejne spotkanie przywróciło mi wszystkie wspomnienia, które tak głęboko chowałem na dnie serca. Sol Angelica była już jednak zupełnie inną osobą. Dziką, wystraszoną, z obłędem w oczach. Nie pamiętała prawie nic ze swojego poprzedniego życia. Zdołałem się dowiedzieć, że przemienił ją jakiś szaleniec, Malkavian zapewne, i przez te wszystkie lata mieszkała razem z nim ukryta głęboko w lesie, żywiąc się krwią zwierząt. Jednak pewnego razu Malkavian po prostu ją opuścił, a głód i szaleństwo przywiodły ją do miasta. Do mojego miasta... Przeznaczenie? Rozłączeni kochankowie znowu razem? Nie... parszywy dowcip losu... Chciałem z nią zostać, choć nie zachowywała się już jak moja mała siedemnastoletnia Sol. Przypominała niedostępne, dzikie zwierze, nie ufała mi i zapewne byłaby w stanie mnie zabić. Jednak te kilka dni, które spędziłem z nią, dały mi więcej, niż kilkadziesiąt lat wampirzej egzystencji. Sol zaufała mi i powoli uczyła się życia godnego człowieka, nie zwierzęcia. Uwierzyłem, że szczęście powróciło do mojej duszy. Dano nam niespełna trzy miesiące. Nie wróciłem już do Księcia, wolałem się łudzić, że zapomni o moim istnieniu i pozwoli spokojnie żyć u boku Sol. Pewnego zimowego dnia obudziliśmy się w towarzystwie kilku wampirów z mojego miasta. Byli oni najbardziej wyszkolonymi strażnikami Księcia. A wśród nich był i jego Syn-W-Ciemności z krzywym uśmiechem na twarzy. Opór był bezskuteczny. Związano nas i przetransportowano do Księcia. Wkrótce miał się odbyć sąd. Po mojej stronie stawił się Anthony, mój Ojciec-W-Ciemności. Znał on moją historię z Sol i starał się przekonać Księcia, że nie dopuściłem się niesubordynacji i zdrady, tylko owładnęła mną chwilowa słabość. Moim oskarżycielem był Marcus, który robił wszystko, abym poniósł najwyższy rodzaj kary – śmierć. Jednak śmierć byłaby dla mnie nagrodą w stosunku do kary, jaką mi wymierzono. Książę ogłosił swój wyrok – Sol Angelica zostanie skazana na śmierć poprzez spalenie, a nauczką dla mnie na przyszłość miało się stać wykonanie wyroku na mojej ukochanej. Serce pękło mi na milion kawałków, gdy usłyszałem czego mam dokonać. Sol zdawała się niczego nie rozumieć, jej szalone oczy błądziły po zebranych w sali wampirach i błagały o kroplę krwi. Tymczasem miała odbyć się egzekucja... Cała społeczność wampirów zebrała się wokół pala, do którego przywiązano krzyczącą Sol Angelicę. Pochodnia już płonęła w ręku synalka Księcia, którego twarz szpecił grymas ironicznego, triumfującego uśmieszku. Wpatrywałem się bezwiednie w twarz Sol, w twarz kobiety, którą kochałem nad własne życie. I postanowiłem zginąć razem z nią. Odmówiłem przyjęcia pochodni, zacząłem krzyczeć i rzucać się na wszystkich stojących obok mnie. Wyczerpany, bez krwi, bez siły i nadziei szybko zostałem zdominowany przez parszywą bestię, Marcusa. Wszystko we mnie krzyczało, cała moja jaźń wiła się z bólu, ale ciało robiło to, co chciał ten smarkacz. Chwyciłem pochodnię i zbliżyłem ją do ciała Sol. Jedynie moje oczy wyrażały ogrom bólu i rozpaczy, jaki wówczas przeżywałem. Sol krzyczała, a ja odrzuciłem pochodnię dopiero wtedy, gdy całe jej ciało płonęło. Jej wykrzywiona strachem i bólem twarz stoi mi przed oczami nawet teraz... Płakałem krwawymi łzami, ostatnimi kroplami krwi, jakie pływały jeszcze w moich żyłach. Gdy po jej ciele został jedynie popiół odzyskałem władzę nad moim ciałem. Padłem na kolana i krzyczałem... Na sali panowała martwa cisza przerywana jedynie okropnym rechotem książęcego Syna-W-Ciemności. I wtedy wpadłem w szał. Anthony opowiedział mi później, że jednym długim skokiem dopadłem do Marcusa i ogromnymi szponami oderwałem mu od tułowia głowę. Wówczas zaczęła się wrzawa i szamotanina, jednak mój Ojciec-W-Ciemności pomógł mi wydostać się stamtąd. Sam naraził się Księciu i skazał się na banicję i Krwawe Łowy. Mnie też czeka to samo. Wszystkie wampiry w mieście polują na mnie. Anthony ma jeszcze szansę uciec gdzieś daleko. Ale mnie dopadną prędzej czy później...
* Żadnego z pięciorga osób siedzących w sali Szpitala Psychiatrycznego pod wezwaniem Św. Antoniego nie zdziwił widok spływających po policzku młodego mężczyzny kropel krwi. Jego oczy płonęły bólem i nienawiścią.
- Dlatego postanowiłem przyjść tutaj. Nie pozwolę się dotknąć żadnej parszywej pijawie. Zrobiłem dla nich już dość, nie dam im teraz satysfakcji z zabicia mnie i wypicia mojej krwi. Drodzy przyjaciele, rozchmurzcie się. Dzisiejszego ranka pierwszy raz od wielu dni zaświeci słońce.
 - Ale przecież słońce zabija wampiry... Co będzie z Tobą, kiedy nadejdzie dzień?... Jak się lekarze dowiedzą, że jesteś...
- Przecież im powiedziałem, mój drogi. Słońce będzie dziś mym przyjacielem, nie wrogiem. Będzie ukojeniem... Będzie lekiem na całe moje chore życie... Gabriell zsunął się cicho z łóżka. Łzy zaschnięte na jego policzkach tworzyły krwawy wzór. Podszedł bezszelestnie do zakratowanego okna i otworzył je na oścież. Mroźne, zimowe powietrze zalało całą salę. Chmury przysłaniające niebo rzedły coraz bardziej, na dworze robiła się szarówka. Gabriell stał wyprostowany, czekając na nieuniknioną chwilę szeptał coś niedosłyszalnie dla pacjentów. Pięć par oczu wpatrywało się w niego, pięć par załzawionych, smutnych, współczujących oczu... Gdy pierwsze promienie porannego słońca przebiło się przez najrzadszą warstwę chmur na twarzy pięknego wampira pojawił się uśmiech. Nie trwało to długo. Gabriell nie wydal najmniejszego odgłosu, po prostu rozpłynął się w oślepiającym blasku słońca, które spowiło jego ciało i pozostawiło po nim pył, który wraz z mroźnym wiatrem wyleciał przez okno. Ktoś w sali zaszlochał... Za oknem dało się słyszeć szczęśliwy śmiech pary nastolatków... A może to tylko wiatr zawył w konarach drzew?... KONIEC

sobota, 3 listopada 2012

Ona i on;(


Ona - ciągle uśmiechnięta, roztrzepana, szalona. Miała pełno pomysłów na każdy dzień, na każdy wieczór. To zawsze ona rozruszała każdą imprezę, nawet tę najsłabszą i nudną. Miała wielu przyjaciół. Kochała ich z całego serca. Potrafiła nie spać całą noc, słuchając w słuchawce, jak jej najlepsza przyjaciółka opowiada o najcudowniejszej randce, jaką kiedykolwiek przeżyła. Szczupła blondynka, duże niebieskie oczy... czasami wyglądała jak anioł. Na ulicy każdy chłopak się za nią obejrzał. Uśmiechała się i szła dalej. Dla niej wygląd nie miał znaczenia. Pielęgnowała to, co w środku. A "tu" też była aniołem. Pomocna, uczynna. Okaz energii. Ona, Karolina. On uwielbiał imprezy, dziewczyny, alkohol i szybką jazdę. Nauka szła mu ciężko, ale był chłopakiem bystrym i inteligentnym. Wianuszek dziewczyn otaczał go już pod koniec gimnazjum, a gdy poszedł do liceum, zmieniał dziewczyny jak skarpetki. W miesiącu miał kilka. Bawił się nimi. Każdy to mówił i wiedział. Jednak mimo to miał wielu przyjaciół, którzy nie pochwalali jego zachowania, ale wiedzieli, że to przecież jego życie. Trudno było mu się oprzeć. Wysoki, wysportowany, ciemny blondyn. Niebieskie oczy i słodki uśmiech przyciągały każdą dziewczynę. Kumple uwielbiali w nim to, że kochał dobrą zabawę i wiedzieli, że zawsze mogą do niego przyjść, gdy rzuciła ich laska. Był lojalny wobec przyjaciół. Nigdy nie odbił dziewczyny swojego kumpla. Nie potrafił. Nawet, gdy ona chciała, on odmawiał, krzycząc na nią, co sobie wyobraża, zdradzając jego przyjaciela. On, Mateusz. Jak się poznali? Mateusza wyrzucili z liceum, w którym obecnie się uczył. Przenieśli go do klasy, w której była Karolina. Dziewczyna pamięta ten dzień, gdy Mateusz wszedł do sali. Każda z jej koleżanek od razu poprawiła włosy i uśmiechnęła się najsłodziej, jak potrafiła. On z niewinnym uśmieszkiem usiadł za Karoliną. Już wiedział, którą dziewczynę "zaliczy" jako pierwszą. Zawsze miał swój plan. Podszedł do Karoliny na długiej przerwie. Poprawił koszulę i wyszczerzył lśniące zęby. Przedstawił się i pocałował ją w dłoń. Każda dziewczyna patrzyła na tą scenę z zazdrością w oczach. Rozmawiali o jego poprzedniej szkole, o tej. Był miły i czarujący. Potrafił urzec dziewczynę w 20 minut. Weszli razem do klasy, usiedli razem w ławce. Tak było przez najbliższy tydzień, aż Mateusz poprosił Karolinę, aby się z nim umówiła. Nie zgodziła się. Odeszła, pozostawiając Mateusza otępiałego, wpatrującego się w jej postać odchodzącą powolnym krokiem. Nie poddał się. Jeszcze żadna dziewczyna mu nie odmówiła. Wiedział, że wreszcie dojdzie do ich randki. Nie mylił się. Krążył koło Karoliny 2 tygodnie, aż wreszcie dziewczyna zgodziła się spotkać. Spędzili bardzo miło czas. Poszli na soczek, później do parku. Rozmawiali o wszystkim i o niczym. Zarówno o ważnych sprawach, jak i o tych błahych. Czuli się przy sobie bardzo swobodnie. Odprowadził ją do domu, pocałował? Pragnął tego. Nie dlatego, żeby ją "zaliczyć", ale żeby po prostu dotknąć jej lśniących ust. Oddała pocałunek. Był krótki, ale na pewno na długo zapamiętany. Mateusz nie wiedział, co się dzieje. Spędzał z nią każdy dzień, każdą wolną chwilę. Czuł się przy niej tak błogo. Pragnął dotykać jej włosów, całować usta, czuć jej obecność i zapach. Pomyślał to pierwszy raz, gdy siedział z kumplami na piwie i ona weszła z koleżankami. Takie niespodziewane spotkanie, w ogóle się nie umawiali. Wtedy, patrząc na nią, jak tańczy i rusza biodrami, pomyślał: "O nie? To nie możliwe. To nie może być prawda. Ja ją naprawdę kocham... kocham". Pokochał ją. Pokochał jej słowa, oczy, czyny. Chciał być z nią na zawsze. Na zawsze...
- Ty kochasz Karolinę? Kochasz Ją? - usłyszał od swojej najlepszej przyjaciółki, gdy powiedział, co tak naprawdę czuje.
Marta - przyjaciółka od lat. Nigdy nie popatrzyła na niego, jak na obiekt westchnień, tak samo było z nim. Znali swoje słabości, swoje mocne strony, każdy grzech i każde marzenie. A teraz Marta nie dowierzała własnym uszom. Mateusz się zakochał! Casanova, jakich mało, kochał naprawdę.
- Powiedz jej to - poradziła mu Marta.
- O nie. Tego nie zrobię. Nie wiem, czy ona mnie... - podparł policzek ręką i dalej kartkował zeszyt od biologii.
Marta usiadła obok i oparła się o jego ramię.
- Mateusz, nie przejmuj się. Coś wymyślimy... Powiesz jej, nawet gdybyś nie był pewien jej uczuć, ważne, że będzie wiedzieć, że ją kochasz. A ja wiem, że to prawdziwa miłość, jeszcze nigdy nie powiedziałeś o żadnej dziewczynie, że ją kochasz.
W pewnym momencie zadzwonił telefon. Mateusz sięgnął do kieszeni po komórkę i odczytał sms-a: Jestem w barze. Wpadnij. Muszę Ci coś powiedzieć. To ważne. Karolina". Pojawił się po 10 minutach. Pocałował ją delikatnie w policzek i usiadł naprzeciw niej.
- Co się stało? - spytał naprawdę przejęty.
Martwił się, że coś się stało. Karolina siedziała smutna i zamyślona, aż w pewnej chwili rozpłakała się, zaniosła się strasznym płaczem. Mateusz wyprowadził ją z baru. Poszli usiąść na ich ulubioną ławkę do pobliskiego parku. Przytulił ją. Ona wtuliła się w niego i zaczęła szlochać. Nie wiedział, co się dzieje, co ma zrobić. Mówił, aby się uspokoiła, żeby mu powiedziała, co się stało, a ona jeszcze bardziej płakała. W końcu usiadła i powiedziała to w tak normalny, prosty sposób, jakby czytała książkę:
- Jestem chora. Wczoraj były ostatnie badania. Mam raka mózgu. Lekarze dają mi małe szanse na przeżycie. Chemioterapia? chemioterapia chyba nic nie da?
Podniosła wzrok. Mateusz stał, patrzył się w jej cudownie niebieskie oczy i płakał. Pierwszy raz. Ona ciągnęła:
- Tak bardzo się cieszę, że cię poznałam. Chociaż wiem, że jestem kolejną twoją zdobyczą... ale się cieszę. Jesteś takim wartościowym chłopakiem. Tak bardzo... tak bardzo cię pokochałam.
 Wtuliła się w niego. Przytulił ją tak bardzo mocno, jakby ostatni raz trzymał ją w ramionach. Stali tak chwilę. Odgarnął jej włosy i wyszeptał:
- Skarbie, ja też cię kocham. Naprawdę cię kocham. Z całego mojego serca. Tylko ciebie. Zawsze ciebie. Musisz żyć. Musisz. Rozumiesz?
 - Jak to? Co? Kiedy? Ale... Tak. Przyjadę.
Mateusz rzucił telefonem o ścianę. Osunął się na ziemię, przykrył twarz dłońmi i zaczął płakać. Jego mama weszła do kuchni. Ukucnęła przy nim, a on wyrzucił z siebie potok słów, łkając przy tym jak małe dziecko.
- Umarła. Mój skarb. Lekarze dali jej rok, minęły 3 miesiące. Umarła. A mnie przy niej nie było...
Mama przytuliła go, chociaż wiedziała, że to i tak nie pomoże.
- Mateusz? Możesz przeczytać ostatni list Karoliny?- zapytała go mama dziewczyny.
- Tak. Przeczytam.
Było tyle ludzi. Wszyscy płakali. Jej ciało było ułożone w białej trumnie. W niebieskiej sukience i w delikatnych loczkach wyglądała jak mały anioł. Była aniołem. Każdy był tego pewien. Mateusz stanął przy trumnie. Wyciągnął pogniecioną kartkę i zaczął czytać.
  "Kochani! Jestem taka słaba. Wybaczcie, że Was opuszczam. Moje ciało, chociaż dusza... Dusza zawsze będzie z Wami. Mamo, tato, dziękuje Wam za ciągłą opiekę i cierpliwość, to dzięki Wam zobaczyłam po raz pierwszy słońce, to dzięki Wam jestem. Przyjaciele, kocham Was, wiecie, prawda? Ale chcę wam to teraz powiedzieć, przez Mateusza. Kocham Was. Zawsze będę Was kochać. To wy dawaliście mi te chwile szczęścia. Dziękuję. Mateusz, skarbie, tak ciężko mi pisać do Ciebie. Kocham Cię. Kocham Cię czystą miłością. Zawsze tak będzie. Pamiętaj. Będę Twoim Aniołem Stróżem. Zawsze będę przy Tobie. Gdy będzie Ci źle wznieść oczy ku górze, ja będę siedzieć na którejś z gwiazd. Naszych gwiazd. Będę na Ciebie tutaj czekać. A kiedyś znów zatańczymy razem...Mamo, niech list przeczyta Mateusz. Tylko on pewnie się teraz trzyma. Skarbie, pomagaj moim rodzicom. Oni potrzebują teraz mnie, ale Ty jesteś częścią mnie. Pamiętajcie wszyscy o tym...Dziękuję. Karolina.                       Zgniótł kartkę w dłoniach. Zaczął płakać...
- Skarbie, spotkamy się. Obiecuję Ci najwspanialszy taniec... - powiedział, dotykając policzka dziewczyny.
Każdy podchodził do trumny, Mateusz odszedł na bok. Usiadł na ławce, wyjął kartkę, napisał coś? Strzał.
- Mateusz!!! Nie?
Marta zemdlała. Mateusz leżał w kałuży krwi. Z pistoletem w dłoni. Łukasz, jej brat, podniósł kartkę leżącą obok. Zaczął czytać, łkając.
 "Wybaczcie. Wybaczycie, wiem. Poszedłem zatańczyć pierwszy i ostatni taniec w niebie z moim aniołem. Będę z Wami. Tak samo jak nasz skarb. Pochowajcie mnie obok Karolinki. Teraz... Proszę. Chcę być z nią, Wybaczcie. Mamo, tato, Łukasz, trzymaj się stary. Marto. Przepraszam rodziców Karolinki. Miałem pomóc... Opowiem Wam kiedyś we śnie, co u nas. Obiecuję. Kocham Was, ale mojego anioła bardziej...Mateusz